Kiedy byłam dzieckiem bardzo lubiłam malować. Potem gdzieś, powoli traciłam dziecięcą radość, potrzebę i chęć tworzenia, aż doszłam do momentu, kiedy uświadomiłam sobie, że pędzel w ręce trzymałam radośnie ostatni raz chyba w szkole podstawowej, no może jeszcze trochę później – kiedy tworzyłam coś wspólnie z moimi dziećmi. Lata całe żyłam w przekonaniu, wyniesionym ze szkolnej edukacji, że sztuka nie jest dla mnie.
Kiedy ponad rok temu, dzięki Latającej Szkole Agaty Dutkowskiej poznałam Katarzynę Bruzdę-Lecyk, ogromnie mi zaimponował jej entuzjazm, wiedza i fascynacja sztuką. Wszystkie propozycje prowadzonej przez Kasię pracowni Iluminatornia wydały mi się wówczas niezwykle kuszące, ale ponieważ SZTUKA NIE BYŁA DLA MNIE cóż mogło się wydarzyć…
W międzyczasie rozpoczęłam zabawę kolorami i smakami na moim blogu, zaczęłam dużo fotografować, przyglądać się namalowanym martwym naturom, tematom, kolorystyce, kompozycji i uświadomiłam sobie, że potrzebuję wiedzieć więcej. W ten sposób, choć pełna obaw, zapisałam się eksperymentalnie na pojedyncze zajęcia Iluminatorni i tak zaczęła się moja przygoda ze sztuką. Nieoczekiwanie sztuka stała się jednym z “mamucich przysmaków”, a zabawa kolorami coraz częściej zaczyna się na talerzu, przechodzi na kartkę papieru, a kończy na tworzonych przeze mnie kolażach, które czasem pojawiają się na blogu. Zapraszam gorąco na Rozmowę ze Smakiem z Katarzyną Bruzdą-Lecyk, założycielką niezwykłej pracowni Iluminatornia.
fot. Magdalena Trebert
V: Kasiu, skończyłaś Akademię Sztuk Pięknych, pracujesz w swoim zawodzie jako grafik, a jednocześnie prowadzisz Iluminatornię, pracownię, w której w niezwykły sposób przybliżasz ludziom sztukę i sprawiasz, że to co wydawało się być dla wybrańców może stać się częścią życia każdego kto się na sztukę otworzy. Skąd się wziął pomysł na taką działalność? Jaka była droga do tego, czym się teraz zajmujesz?
K: To jest rzeczywiście pytanie o drogę, o proces, którego doświadczam od dłuższego czasu. Mam ten przywilej, że od początku mojego działania zawodowego realizowałam projekty graficzne, głównie książkowe, co było całkowicie zgodne z moim wykształceniem. Zrobiłam dyplom w Pracowni Książki na Wydziale Grafiki. Po studiach miałam kilka lat przerwy, w których skoncentrowałam się na poszukiwaniach duchowych, co w tamtym okresie życia było mi bardzo potrzebne.
Kiedy zdobyłam doświadczenie życiowe i stanęłam na własnych nogach, z większą dojrzałością, w naturalny sposób wskoczyłam w życie zawodowe skoncentrowane wokół projektowania okładek i ilustracji do książek. Zrealizowałam w tamtym czasie setki projektów. Potem zaczęłam dodatkową pracę na jednej z krakowskich uczelni, gdzie potrzebni byli wykładowcy do przedmiotów artystycznych, dzięki temu także zrobiłam doktorat na Wydziale Grafiki. Kontakt ze sztuką, kontakt z ludźmi którzy tworzą, korekta prac, wymyślanie ćwiczeń, to wszystko bardzo mi odpowiadało. Mniej więcej w tym czasie odkryłam też że całe życie poruszam się w dwu ważnych dla mnie obszarach. Jednym jest sztuka, a drugim ludzie, możliwość pracy z nimi, przekazywanie doświadczenia i wiedzy, wspieranie.
Od tego czasu stopniowo i powoli zaczęłam realizować swoje marzenie by prowadzić warsztaty artystyczno-rozwojowe, które będą łączyć edukację artystyczną, z pracą nad sobą, odkrywaniem siebie i zmianami w życiu. Teraz prowadzę Iluminatornię do której zapraszam ludzi dorosłych, którzy biorą pędzel do ręki niemal pierwszy raz w życiu. Kontakt ze sztuką i tworzenie własnych prac oraz zadawanie ważnych pytań rzeczywiście zmienia życie.
V: Choć nazwa Iluminatornia może się wydać oczywista, na wszelki wypadek zapytam jak byś chciała aby była odczytywana?
K: Słowo „Iluminatornia” pojawiło się dużo wcześniej niż realizacja warsztatów. Początkowo była sama nazwa, zapisana w jednym z wielu notesów w którym skrzętnie gromadziłam pomysły i fantazje. Ta nazwa oznaczała dla mnie moje marzenie o pracowni, w której będą się spotykać ludzie by razem tworzyć. To słowo towarzyszyło mi przez wszystkie etapy realizacji mojego marzenia. Aż w końcu założyłam firmę o tej nazwie.
Samo słowo nawiązywało od początku do dwu skojarzeń. Jednym są tak zwane iluminarze, czyli iluminowane, ozdobnie ilustrowane średniowieczne księgi, których piękno mnie fascynowało. Początkowo wydawało mi się że w mojej pracowni będę wraz z innymi robić ręczne książki i ilustrować je wspólnie (ten pomysł jak najbardziej jeszcze jest do zrealizowania).
Drugim skojarzeniem była iluminacja, oświecenie, błysk który budzi się w sercu i umyśle pod wpływem doświadczenia spotkania z pięknem, dobrem, prawdą. Praca z ludźmi którzy tworzą i przez to zmieniają siebie i swoje życie łączy właśnie te dwa doświadczenia: malowania i oświecenia – tym jest Iluminatornia.
fot. Maria Kula
V: Czym prowadzone przez Ciebie zajęcia się różnią od arteterapii?
K: To dla mnie bardzo ważna kwestia. Od początku chciałam łączyć dwa podejścia. Jedno w którym ważny jest człowiek którzy tworzy i jego wewnętrzna, dodam, korzystna dla niego zmiana. Drugie, takie jakiego doświadczyłam na ASP, gdzie ważne jest dzieło i jego jakość, a człowiek ważny jest w zależności od poziomu swojego talentu.
Od początku nie chciałam by moje zajęcia były jedynie nauką malarstwa, technik malarskich, czy nauką o kompozycji i kolorze. Nie chciałam też by były jedynie arteterapeutyczne. W zajęciach które prowadzę łączę dwa podejścia: zawsze dla mnie najważniejszy jest człowiek i jego rozwój, drogą do tego jest sztuka. Nie „poświęcę” nigdy osoby dla genialnego nawet obrazu. Ale z drugiej strony chcę nauczyć podstaw rozumienia, czucia sztuki, wrażliwości estetycznej.
V: Czy masz jakiegoś mentora? Skąd czerpiesz inspirację do swojej działalności?
K: Moim mentorem w malarstwie był od dzieciństwa mój Tato, który uczył studentów rysunku i malarstwa na Wydziale Architektury. Sam wiele malował i wciąż maluje i to właśnie on zaraził mnie fascynacją dla sztuki, szczególnie malarstwa europejskiego. Dlatego w pewnym sensie mogę powiedzieć że moimi mentorami są cały czas giganci malarstwa tacy jak Fra Angelico, Giotto, Pierro della Francesca, Mantegna, Vermeer, Tycjan, Gauguin, Cezanne, boski Matisse, Kandynsky.
Stworzyłam własną metodę uczenia, odwołuję się w niej do pewnej tradycji, w której w swojej twórczości nawiązuje się do mistrzów poprzednich, dawnych epok. Tak robili znani malarze, podejmując tematy i ujęcia zbliżone do poprzedzających ich mistrzów. Uczę uczestników mojej Akademii Iluminatornii umiejętności patrzenia na obrazy znanych mistrzów i inspirowania się nimi. Każde spotkanie ma innego przewodnika, mentora z dziedziny malarstwa i to on nas prowadzi przez meandry twórczości.
V: Miałam przyjemność uczestniczyć w prowadzonych przez Ciebie zajęciach i niezależnie od tego jakie to były zajęcia zauważyłam, że z dużym entuzjazmem opowiadałaś o wszystkich malarzach i ich różnorodnych pracach. Zawsze znajdowałaś w nich coś wartościowego i nieoczywistego dla mnie jako początkującego “konesera”. Czy jest jakiś klucz wybieranych przez Ciebie malarzy?
K: Tak, wybieram takich malarzy od których można nauczyć się najwięcej gdy się zaczyna całkiem od zera. Nie wybieram na początku malarzy okresu renesansu czy baroku, ani innych malarzy realistycznego malarstwa. Chcę na początku uzyskać dwa efekty. Wybić trochę moich uczestników Akademii z przymusu myślenia o malarstwie w kategoriach „albo ładne – albo brzydkie” oraz z antynomii „albo realistyczne-albo nie rozumiem”.
Ponieważ nie zakładam że uczestnicy mają mieć jakieś wstępne tak zwane uzdolnienia czy umiejętności plastyczne, więc na przykład wiem że większość osób (mimo wstępnych pragnień) nie będzie umiała realistycznie rysować, więc wrzucam ich na głęboką wodę rozumienia czym jest obraz jako taki, w kompozycję i budowę obrazu, w konstrukcję kolorem, formą, w myślenie niemal abstrakcyjne.
Najlepszym nauczycielem który wybija z realizmu i myślenia „ładne-brzydkie” jest Matisse, albo Cezanne. Matisse’a zwykle biorę na początek i jest on moim ulubionym przewodnikiem po lapidarnych kształtach, po tym co niekoniecznie przedstawiające, po plastycznej syntezie. Matisse ma to do siebie, że jednak nawiązywał w pewien sposób do natury, obserwował ją uważnie i syntetyzował kształty i kolor. Tworzył lapidarne plastyczne wypowiedzi. Oczywiście jego umiejętności i prace to kunszt nad kunsztami. Ale uczy też, jakby na skróty, czym jest istota malarstwa.
V: Wymieniłaś dotychczas wielu malarzy, a czy masz jakiegoś ulubionego artystę i dlaczego?
K: W pewnym sensie już chyba odpowiedziałam na to pytanie. Kocham Matisse’a, jego syntetyczne podejście, jego trafianie w punkt, jego spłaszczanie obrazu, jego arbitralnie rozumiany kolor który sam w sobie buduje obraz. Ale moje upodobania zmieniały się przez lata. Kiedy uczyłam się w Liceum Plastycznym uwodził mnie i wielu kolegów Klimt z jego secesyjnym realizmem i dekoracyjnością.
Potem fascynował mnie Gauguin ze względu na pewną płaskość krajobrazu, hieratyczność postaci. Dalej kolor u Vermeera, czy też uroda i kunszt mistrzów Renesansu. W pewnym czasie odkryłam erotyki Egona Schille, pamiętam jak ktoś z kolegów na studiach przyniósł album jego rysunków, wtedy reprodukcje nie były powszechnie dostępne. Te prace zmieniły moje spojrzenie na możliwości wyrażania ekspresji aktu, ciała ludzkiego. Miałam również okres w którym interesował mnie Bacon ze swoją ponurą, depresyjną choć pełną barw „nową figuracją”.
Teraz coraz bliżej mi do Kandynskiego (będzie jednym z naszych przewodników podczas tegorocznej Akademii), którego prace malarskie tworzą muzyczne symfonie kolorów i kształtów, czy też do starego mistrza Cezanne’a, który jest niedościgniony w tłumaczeniu swoim malarstwem czym jest obraz malowany kolorem.
V: Iluminatornia rozwija się z każdym rokiem. Zauważyłam, że osoby, które się z Tobą zetkną zwykle zostają w Twojej orbicie i chcą więcej sztuki. Masz w sobie entuzjazm, który przyciąga ludzi. W ubiegłym semestrze miałaś komplet uczestników na warsztatach Akademii w Krakowie. Wystartowała Akademia w Warszawie. Prowadziłaś również regularne, cotygodniowe spotkania w ramach Drogi Artysty oraz krótkie mniej zobowiązujące spotkania, które nawet w postaci jednorazowej pigułki pozwalały się przybliżyć do sztuki. Czy możesz zdradzić co planujesz na najbliższe miesiące?
K: Wciąż najważniejsza jest dla mnie Akademia Iluminatornii, która w tym roku zaczyna się w Krakowie 17 października, ale nowości też są: właśnie w tych dniach otworzyłam KLUB Iluminatornii. To darmowe, otwarte spotkania dla wszystkich którzy chcą posmakować sztukę. Będą artystyczne „dania”. Obrazy, do których się odniesiemy, malarze którzy fascynują, no i przede wszystkim spotkanie z ciekawymi osobami, które już teraz tworzą i malują, choć niedawno dopiero zaczynały. Zaraziły się tworzeniem i kontaktem ze sztuką i chcą więcej 🙂
Moim pragnieniem jest, by jak najwięcej osób wciągnąć cudowny świat sztuki. Kontakt z malarstwem realnie zmienia życie. Kto się chce przekonać o tym niech przyjdzie i posłucha tych, którzy już tego doświadczyli. Serdecznie zapraszam.
Kolejne warsztaty to wyjazdowa Toskania jesienią, teraz we wrześniu, oraz wiosenna Prowansja – projekty plenerowe na które bardzo się cieszę ze względu na dodatkowe piękno krajobrazu i kontakt z obrazami mistrzów w galerii sztuki. W tym roku także Droga Artysty zamienia się w Ścieżki Twórczości – autorski program prowadzony w oparciu o książkę Clarissy Estés „Biegnąca z wilkami”. Będą wyzwania twórcze, artystyczne i okazja do spojrzenia do swojego wnętrza. Te zajęcia ruszają w październiku.
fot. Violetta Kilian-Grzelka
V: Sporo jest tych propozycji, zapowiada się intensywny czas. Kasiu, jesteś artystką, Twoją pracę często trudno zmierzyć, sądzę, że nie wyraża się ona tylko w ilości przygotowanych grafik, namalowanych obrazów czy spotkań z ludźmi w ramach Iluminatorni. Jak określasz granicę kiedy coś jest wystarczająco dobre? Jaki jest Twój sposób na stawianie sobie granic w ilości pracy?
K: Nie jestem typem perfekcjonistki. Kocham swoją pracę i chętnie rzucam się w wir różnych zadań. Ale też częścią mojej pracy jest uważność. Na innych, kiedy ich inspiruję, prowadzę i towarzyszę im w tworzeniu i odkrywaniu siebie na nowo, ale najważniejsza jest moja uważność na samą siebie. Zdarza mi się że zapominam o tym wciągając się z entuzjazmem z nowe zadania, kontakt z ludźmi, rozmowy, słuchanie i dawanie. Wtedy ciało i serce mówią mi stop. Dla mnie granicą jest zawsze moje własne samopoczucie w tym co tworzę i robię. Kiedy jestem w zgodzie ze sobą, wszystko gra i zadania, praca, prowadzenie zajęć, przygotowywanie ich płynie swobodnie.
Kiedy czegoś jest zbyt wiele, pojawia się dysonans, dysharmonia. Kiedy te fałszywe dźwięki brzmią zbyt długo wiem że chcę się zatrzymać i zobaczyć czy na pewno idę właściwa drogą czy może są to, cytując klasyka: „wielkie kroki poza drogą”. Kiedy długo czuję się zmęczona, kiedy zbyt wiele daję, staję się osowiała i zagubiona. A przecież moja praca to moja pasja i realizacja marzeń. Więc robię wgląd w siebie i przegląd sytuacji. Zawsze, kiedy daję sobie czas na głęboki namysł i świadome uważne spojrzenie, odkrywam czego teraz potrzebuję by żyć zdrowo i mądrze. W zasadzie ten proces który wciąż sama przechodzę też mnie fascynuje sam w sobie. Kto raz wszedł na ścieżkę zmian i pracy nad sobą ten wie że to się nigdy nie kończy 🙂
V: Wiem że kochasz swoją pracę. Przygotowując projekt, pracując z ludźmi choć bardzo to lubisz, mimo wszystko eksploatujesz swoje siły. Czy bycie kreatywnym i entuzjastycznym wymaga jakiegoś szczególnego traktowania siebie? Co pomaga Ci się zregenerować?
K: Regeneruję się w spokojnym “nic nie robieniu”. Kocham nic nie robić, “zbijać bąki” najlepiej w przyrodzie, w otwartym krajobrazie, albo włócząc się po różnych chaszczach. Kojarzy mi się to zawsze z wakacjami i z beztroską dzieciństwa. Dobrze mi robi samotność. Mam swoje ulubione miejsca do których jeżdżę i tam spaceruję. Ale też szybko regeneruję się w towarzystwie mojego męża. Często razem jeździmy w teren, chodzimy po zaroślach, kiedyś szliśmy kilka kilometrów w kaloszach dnem rzeki… (śmiech ;)).
V: Co lubisz robić kiedy nie pracujesz?
K: Nudzić się ;). Nuda mnie całkiem resetuje i regeneruje. Pisałam o tym wiele w moich artykułach na stronie. Jednak moje ciało nie lubi zbyt długo być w jednym miejscu. Czasem powstrzymuję się siłą, żeby nie chodzić, nie przemieszczać się, tylko po prostu posiedzieć. Kiedy raz na jakiś czas siedzę w domu, nic specjalnego nie robię, nudzę się, siedzę na sofie i oglądam film, śpię długo, nie muszę wstawać rano, nie śpieszę się donikąd i nie czekają mnie tego dnia żadne zadania, wtedy rzeczywiście odpoczywam. Już w kolejne dni jest całkiem gotowa do działania.
V: W maju obchodziłaś z mężem pierwszą rocznicę ślubu. Czy w związku z taką poważną życiową zmianą jak zostanie żoną coś się zmieniło w Twoim podejściu do gotowania? Czy gotujesz na co dzień? Co lubisz najbardziej gotować? Możesz podać przepis na szybkie, ale niespieszne danie?
K: Uważam to za bardzo ciekawe pytanie. Poważna życiowa zmiana, jak to nazywasz, jest także związana z nowym, nieco innym podejściem do wymiaru cielesnego, zakorzenienia w ciele, a więc też do kwestii jedzenia. Zakorzenienie w ciele to dla mnie zgoda na fizyczność ciała, jego potrzeby, jego pragnienia, jego zwyczajność. Więc też zwracanie uwagi na to co się je, ile się je. Także na aspekt wspólnego jedzenia, wspólnego bycia ze sobą. Na tym etapie przygotowanie posiłku jest dla mnie w pewnym sensie zmysłową przyjemnością, dotyczącą smakowania i spotkania przy stole, dbania o siebie i drugą osobę.
Moje ulubione dania to różne rodzaje ryb i owoce morza. Bardzo lubię kuchnię włoską i inspiruję się nią. Ulubionym daniem, które przygotowuję jest spaghetti z owocami morza, albo risotto z krewetkami. Lubię też podawać ryby pieczone w piekarniku w folii z warzywami. Moje wszystkie obiady to dania “szybkie ale niespieszne”, bo zwykle mam niewiele czasu na przygotowanie posiłku, ale podczas robienia go staram się już nie poganiać. Dlatego lubię zaglądać na Twoją stronę. Zainspirowałaś mnie kiedyś ragout dyniowym i zrobiło furorę wśród moich gości. Z mięs czasem serwuję polędwiczki wieprzowe w sosie borowikowym, czasem wołowinę. Smakują mi pieczone skrzydełka z kurczaka – to specjalność mojego męża – podobnie jak aromatyczny rosół, który czasem mi serwuje. Bardzo też lubię wspólne śniadania, talent mam do ładnie wyglądających kanapek, gdzie każda jest inna, każda z czymś innym, przyozdobione kolorowymi warzywami i ziołami.
Niestety, chyba nie potrafię podać własnego przepisu. Trochę korzystam z cudzych wskazówek, a trochę improwizuję. Chciałabym mieć tyle wprawy, by móc z głowy wymyślać własne dania…
V: Skoro, jak twierdzisz, nie potrafisz podać własnego przepisu, to czy możesz zdradzić przepis na dobrą sztukę? Czy kicz jest sztuką? Jak rozpoznać kiedy ktoś chce nam wcisnąć kicz?
K: Dobra sztuka to taka w której jest połączenie umiejętności formalnych, takich jak kompozycja, kolor, walor, umiejętności rysunkowe, operowanie kształtami, elementami plastycznymi, ze zdolnością do unikatowej wypowiedzi artystycznej, do samodzielnej kreatywności. Sztuka nie musi być ładna. Często, zwłaszcza sztuka dawna dążyła do piękna, była odpowiedzią na kanon piękna. Dziś częściej jest związana z kategorią autentyczności niż piękna. Kicz jest pójściem na skróty, dążeniem do przesadnej ładności, jest pewną powierzchownością, jest przesadą, jest podkreśleniem i wyolbrzymieniem tego co się potocznie, powszechnie podoba. Bazuje na braku wyrobienia i braku gustu. Odwołuje się sentymentalnych przeżyć i emocji. Tak jak smak muzyczny wyrabia się na klasycznych utworach, jak smak kulinarny na subtelnych niuansach smakowych, jak smak pisarski na czytaniu dobrej literatury, tak smak malarski, artystyczny na dziełach wybitnych artystów. Dlatego warto oglądać znakomitą sztukę w muzeach, oglądając zadawać sobie pytanie co w tym jest takiego wyjątkowego i na czym polega kunszt danego artysty. Gdy zacznie się już więcej odróżniać i widzieć to co wartościowe, powoli przestaje się gustować w kiczu i staje się to w pewnym momencie oczywiste. Ze sztuką kulinarną jest podobnie: kto zasmakował w delikatnych, zróżnicowanych i zbalansowanych smakowo daniach, ten nie będzie już gustował w fastfoodach i daniach z pudełka.
V: O czym marzysz?
K: Moje największe marzenia się dzieją, żyję nimi. Mam fascynującą pracę, którą sama sobie wymyśliłam, wspiera mnie w tym mąż. Moje życie jest teraz intensywne, wiele ważnych rzeczy się w nim dzieje. Poczucie nasycenia, pełni – to coś czego zawsze pragnęłam dla siebie. Nie jest to tak odległe jak mi się kiedyś wydawało. Teraz tym doświadczeniem żyję i dobrze mi z tym.
V: Dziękuję za rozmowę.
Viola
Prawda, że czas, miejsce i okoliczmości mają dla smaku znaczenie:-) Zazdroszczę Toskanii, wczoraj nawet z tej zazdrości zaczęłam film o Michale Aniele oglądać, a teraz właśnie maluję…ale dla odmiany blaty drewniane. Pozdrawiam serdecznie, odpoczywajcie rodzinnie!
Kasia Bruzda-Lecyk
Violu, dziękuję za możliwość rozmowy. Jak wiesz jestem teraz w Toskanii. Gotujemy proste wspaniałe dania włoskie rodzinnie i sprawia nam to mnóstwo przyjemności. Nawet zwyczajna bruschetta robiona przez nas z tutejszego chleba i pomidorów i bazylii ma wyborny smak. 🙂